12 sierpnia br. minęło 31 lat od śmierci znakomitego polskiego fotografika „Marka”, Mariana Gadzalskiego. Przypominam ten tekst, opublikowany w Koniu Polskim, jako wspomnienie o wspaniałym człowieku, ale również o utraconym klimacie Janowa lat siedemdziesiątych.
Pozostały po nim sterty czarno-białych fotografii, których już nikt nie ogląda. W małym mieszkanku na warszawskich Stegnach leżą w pudełkach i kopertach, niekiedy opatrzonych napisem „archiwum”. Nigdy nie zdążył tych odbitek uporządkować. Z każdej wyprawy do stadnin przywoził worek filmów, potem je pracowicie przetwarzał u przyjaciela Wieśka Zielińskiego. Marian Gadzalski, potocznie nazywany Markiem, jeden z najwybitniejszych fotografików polskich, wielokrotnie odznaczany medalami na wszystkich kontynentach, odnotowany w „Encyclopedie Internationale des Photographes”, nigdy nie dorobił się własnej pracowni.
Zręczne palce Oli, córki Marka, szybko przeszukują torby i pudła pełne perfekcyjnych odbitek. Nie ma tu nic przypadkowego. Marek godzinami, a nawet dniami potrafił pracować nad każdym zdjęciem poprawiając kadr i stopień naświetlenia. Niszczył wszystko, co nie odpowiadało jego ostrym kryteriom. Był niemiłosiernie wymagający wobec siebie i własnej pracy.
– Patrz wujku, to „Bandola”, ulubiona klacz taty, a ten „tabun” był na wystawie w Nowym Jorku. Ja wynajduję moje ulubione zdjęcie: „portret janowskiej Gomory”. Hreczkowata klacz, przejmująco piękna w pełni dojrzałego macierzyństwa. Za nią w bezpiecznym cieniu stajni ukryty jest jej skarb – źrebię. To zdjęcie było we wszystkich Marka albumach. Zagłębiamy się w czas miniony. Konie, których już nie ma, ludzie którzy odeszli. Janów czarno-biały, prosty i swojski, Janów lat siedemdziesiątych, który pozostał w sercu jako kraina młodości pachnąca sianem i końmi, owsem, skórą siodeł i uprzęży. Rozpierała nas radość i chęć działania. Marek z aparatem łowił swoje tematy: nadbużańskie pejzaże z końmi w tle, konie w stajniach, porody, rozpędzone tabuny i ludzi jeżdżących konno. Ja z Tomkiem Skotnickim obmyślaliśmy kolejne aukcje i cieszyliśmy się życiem. Czasem dosiadając koni wpadaliśmy Markowi w obiektyw. Szczególną frajdę sprawiała nam szaleńcza galopada nad Bugiem, wzdłuż radzieckiej granicy, kiedy pełną piersią ryczeliśmy ulubioną żurawiejkę „Lance do boju, szable w dłoń, bolszewika goń, goń, goń”. Marek traktował te występy z życzliwą pobłażliwością. Nie jeździł konno. Konie to było jego artystyczne tworzywo i najchętniej oglądał je poprzez obiektyw. Przyłączał się natomiast do innych naszych zabaw, a niekiedy sam bywał ich inspiratorem. Jego pomysłem był na przykład ostry zjazd na pupie z ogromnego stogu siana. Nie wiedzieliśmy, że chorował na serce.
Marek trafił do Janowa już w 1965 roku, jako fotoreporter tygodnika Nowa Wieś i zauroczył się całkowicie. Do stadniny powracał każdego roku, najpierw sam, a później z żoną Julią i córeczkami Hanią i Oleńką. Ja pojawiłem się w Janowie dopiero w 1972 r, jako świeżo upieczony pracownik Animexu. Starszy ode mnie o 15 lat Marek, kazał mi zwracać się do siebie po imieniu. Dla Oleńki i Hani zostałem „wujkiem”. Marek wprowadzał mnie w ten cudowny polski – heroiczny klimat, w którym ciągle jeszcze w osobowości ludzi widoczne były ślady wojny. Wojna wracała w opowiadaniach dyrektora Andrzeja Krzyształowicza i koniuszego Jana Rudarza. Najazd bolszewików i rabunek koni, okupacja niemiecka, ewakuacja do Rzeszy, bombardowanie Drezna, a potem powrót do Polski. Starczyłoby na niejeden film. Wojenne przeżycia kształtowały charaktery ludzi, budziły nasz podziw i szacunek, a także miłość do tego miejsca, w którym w przedziwny sposób splotły się losy ludzi i koni z losami narodu. Fascynacja Marka Janowem przekładała się na sesje zdjęciowe, moja zaś pracą dla janowskich aukcji. Z roku na rok do Polski przyjeżdżało coraz więcej klientów z zagranicy. Marek fotografował konie do aukcyjnych katalogów, miał coraz więcej wystaw, w których pokazywał Polsce i światu piękno polskich koni i polskiego krajobrazu.
Sława Marka, jako artysty rosła ze sławą polskich koni, można powiedzieć, że istniał pomiędzy nimi jakiś związek przyczynowo skutkowy. Najdroższe konie trafiały do Ameryki. Trafił tam też i Marek, trzykrotnie zapraszany na sesje zdjęciowe przez największych naszych klientów. Przeglądam zdjęcia podsuwane mi przez Olę. Z wyjazdów amerykańskich Marek w swoich zbiorach nie zostawił prawie nic. Cóż, za oceanem, nie było już tego klimatu, takich koni jak w Polsce, tego pejzażu, tego piękna i tej miłości, która czyni artystę wielkim.
Po powrocie do Polski Marek musiał poddać się operacji serca. Nie mógł doczekać się chwili kiedy opuści szpitalną salę i powróci do pracy. Byś może zrobił to przedwcześnie. Zginął 12 sierpnia 1985 r. w wypadku samochodowym w drodze do Michałowa na sesję zdjęciową. Miał zaledwie 51 lat.
Najnowsze komentarze