Zielona, z biało-czerwonym otokiem. Kupiłem ją w marcu 1968 r. jako student pierwszego roku Wydziału Handlu Zagranicznego SGPiS (Szkoły Głównej Planowania i Statystyki w Warszawie. Nawet w tej mocno upolitycznionej uczelni wyczuwało się gorący, rewolucyjny nastrój. Pod hasłem „prasa kłamie” darliśmy gazety i zrzucaliśmy z ostatniego piętra Auli Spadochronowej. Strzępy frunęły majestatycznie i spadały na głowy wiecującej młodzieży. 8 marca  włożyłem moją czapkę i wybrałem się na wiec na Uniwerku.

Gdy dotarłem na Krakowskie Przedmieście brama Uniwersytetu była już zamknięta, a szaroniebieskie oddziały milicji w zwartym szyku szarżowały na zebrane przed bramą tłumy manifestantów. Uciekaliśmy we wszystkich kierunkach krzycząc „gestapo, gestapo”. Powodowało to jeszcze większą agresję milicjantów, którzy już w rozproszeniu dopadali i niemiłosiernie pałowali pojedyncze osoby.  Ja w małej grupce uciekinierów znalazłem się na schodach Kościoła Św. Krzyża. Jakiś młody ksiądz pomykał obok podkasawszy sutannę. Milicjanci dobiegali już do schodów, byli tuż za naszymi plecami. Miałem nadzieję schronić się w otwartych szeroko drzwiach kościoła, ale zostały zatarasowane przez innych uciekinierów. Nie było szans wedrzeć się do środka. Milicjanci zaczęli okładać ludzi skłębionych przy drzwiach, ja pobiegłem dalej.

Z przeciwnej strony po kościelnych schodach wspinała się już tyraliera ormowców.  Szare jesionki i czarne kapelusze, w dłoniach milicyjne pały. Skuliłem głowę w ramionach i rzuciłem się między nich. Na plecach poczułem dwa solidne uderzenia, moja czapka spadła na schody. Ormowcy minęli mnie i rzucili się do przodu do kłębiących się ludzi przy drzwiach.

Przez chwilę byłem sam, zacząłem powoli schodzić po schodach, ale zrobiło mi się żal mojej studenckiej czapki. Leżała na ziemi kilka stopni wyżej, nieco stratowana, ze zgniecionym daszkiem. Wróciłem. Podnosząc czapkę ujrzałem nad sobą podniesioną pałkę i czerwoną twarz człowieka w kapeluszu. Nasze oczy spotkały się. Cios nie padł.

– Idź synu do domu, powiedział cicho i pobiegł dalej.

Poszedłem na Politechnikę. Trwał tam strajk okupacyjny. Warszawiacy znosili zamkniętym studentom dary żywnościowe, które koszykami wciągano do góry. Rodziła się polska, międzyludzka solidarność.