Lubiłem aukcje charytatywne początku lat dziewięćdziesiątych. Społeczeństwo przepełniał   entuzjazm i każdy szlachetny cel był gorąco wspierany przez publiczność. Moje licytacje w Janowie przynosiły medialny rozgłos, więc nie byłem zaskoczony, gdy kancelaria prezydenta Wałęsy poprosiła mnie o poprowadzenie aukcji złota.

Po objęciu prezydentury przez Lecha Wałęsę znaleziono w kancelarii pewną ilość wyrobów ze złota, które postanowiono spieniężyć i uzyskane środki przeznaczyć na pomoc dzieciom.

Byłem wtedy, jak większość Polaków, zafascynowany Wałęsą, więc bez wahania zgodziłem się poprowadzić tę aukcję.  Impreza odbyła się w teatrze i zgromadziła zacną publiczność, a w loży zasiadał sam prezydent z małżonką. Zapanowała znakomita atmosfera, nikt nie liczył się z pieniędzmi, gdyż dla wszystkich liczył się przede wszystkim cel.  Otworzyły się serca i portfele, licytacje były bardzo gorące, padały wysokie ceny. Nawet moja żona Marysia kupiła jakiś mały łańcuszek po cenie trzykrotnie większej od jego  wartości rynkowej.  Wynik aukcji przekroczył najśmielsze oczekiwania, więc bezpośrednio po jej zakończeniu zostałem zaproszony do loży „najwyższego”.

Panie, ja cały czas siedziałem na rękach – powiedział Wałęsą. Miał to być komplement dla mojego „wciągającego” stylu prowadzenia licytacji.  No cóż, pomyślałem, poczytałbym sobie za większy sukces, gdyby jednak udało mi się „wciągnąć” prezydenta do licytacji i wsparcia dzieci własnymi pieniędzmi. Od tego momentu moja fascynacja Wałęsą zaczęła przemijać.